Idź na śmietnik, odpocznij wśród zgniłej kapusty,
weź w rękę ciemne jabłko w szarobiałe pryszcze,
przypatrz się starej kości wyżartej i pustej,
do której smętek usta przykłada i świszcze.
Daj się deszczom rozkwasić, rozebrać na części,
listopadową pracą, wśród spleśniałych cytryn.
Pies przyjdzie cię obwąchać, bo nie masz już pięści —
zgniłą gazetę z reki wiatr wyrwie ci chytry.
Twoje łóżko w lecznicy, gdzie ległeś ochoczo,
to bagno, w które wlany, bezsilnie się babrzesz.
A śniło ci się pole, gdzie się rosy toczą,
jak termometr rozbity na maku i chabrze!
Małe serca wiewiórek chodzą jak zegarki,
w najbezpieczniejszym temie słodkiego allegra.
Dlaczego serce twoje puka jak telegraf,
a życie w tobie słabym pali się ogarkiem?
Wspomnij na siłę dębu, na rycerskość ostu,
na czyste oczy sarny, na zdrową malinę — — —
A przecież świat jest w tobie! Coraminę odsuń!
Pis chrapie pod twym łóżkiem – wypluj adalinę!
Nie wstyd ci, gdy, bezsilny, przyjmujesz wizyty,
gdy chodzą wkoło ciebie jak wokoło jaja,
kiedy – radża szpitalny – blady i umyty,
leżysz, a dłoń kobieca w bańki cię przystraja?
Nie wiesz, że tylko duma potrafi uleczyć,
i chcesz ziółek wykrztuśnych, i ruszyć się nie śmiesz,
więc gałganiarz haczykiem poszturcha cię w plecy
i użali się ciebie zadumany śmietnik.
Albo wstawaj i okno otwieraj na rozścież!
Pielęgniarkę chwyć w uścisk, by z krzykiem uciekła.
Lekarstwo, cenne kłamstwo, wylej, tup i złość się,
niech chlupnie w kącie flaszka gumowa i ciepła!
Tyś maszyną, lecz również i jej mechanikiem –
– Pchnij go więc do roboty, niech zakasze ręce,
i niech naprawia kluczem, dłutem i pilnikiem –
a ty wypręż ramiona – żyj i nie grzesz więcej!