Na niebotycznym modrzewiu,
modrzewiu o lekkich włosach,
który się w światła zarzewiu
kołysze i w złotych rosach,
wisi ptaszęce gniazdko –
gniazdko, skorupka orzecha –
domek, nad dzwiami strzecha,
strzecha ze słońca gwiazdką.
Wysoko, wysoko, wyżej,
wyżej, niż sięgnie drabina,
niż człowiek sam się wspina,
czerni się domek w mgle ryżej.
Z wierzchołkiem cofa się, stoi,
wraca, kołuje w niebiosach –
w niebiosach, skąd blask się roi
i plącze w modrzewia włosach.
Był modrzew rosą opity –
nie wiedząc po co i czemu
włożono ciężar młodemu
i wyniósł ciężar w błękity. –
Tam! tam wysoko na drzewie
w poszumach zamieszkać chcę!
Chcę! w mym żałosnym gniewie
pod złoto skryć się i rdzę!
I w domku pod chmur koroną
przekrzywić na bok głowę,
głowę, zatulnie wtuloną
w piórka czerwone i płowe.
I płowe… I nic nie żądać,
lecz w bezpieczeństwie głębokiem
głupio, o, głupio spoglądać
na ziemię, w dół, jednym okiem.